Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie zwrócił twarz ku stojącemu na uboczu jeźdźcowi i spytał:
— Nie mogę wyrozumieć, czy ta dzwonnica, z poza lasu krzyżem świecąca, stoi już w Nagy-Marosz, grafie?
— Nagy-Marosz... — skinąwszy głową, odpowiedział zapytany.
— To przed miastem w gospodzie mamy spotkać ludzi grafa Seczeniego z porwanemi przez niego niewiastami? — pytał dalej młody rycerz.
Graf znowu kiwnął głową i mruknął, słowa polskie z cudzoziemska wymawiając:
— Stoi pod lasem gospoda „Pod bykiem“, o niej to wspominał w piśmie swojem mój brat stryjeczny, który tak niecnym, niekawalerskim czynem cały nasz ród szlachetny pohańbił. Na Chrystusa, wolałbym, żeby mnie kto inny, nie on z niewoli salwował!
— Pfy! — sapnął bryłowaty jeździec, przysłuchujący się rozmowie.
— Naprzód tedy! — zawołał junak, siedzący na rudym bachmacie, który, chociaż zdrożony był, łbem grzywiastym potrząsał groźnie i chrapał.
Minęli mały gaik i tuż na skrzyżowaniu trzech dróg ujrzeli dużą murowaną szopę. Kilkanaście wozów stało przed nią i dziesięć dobrych koni okulbaczonych, uwiązanych do pali. Przy rumakach tkwił zbrojny pachołek. Jacyś ludzie w barwnych strojach biegali pomiędzy wozami, szczekały psy i ryczało bydło, stojące przy furach, okrytych płóciennemi budami. Zdaleka już donosiły się huczące tony basetli i jazgot kilku skrzypiec, okrzyki i śmiech.
Jeźdźcy podjechali do szopy, bo graf szepnął:
— Gospoda „Pod bykiem“...