Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W puchach go, jako kukiełkę porcelanową, powiozę primo voto! Jeszcze mi poseł i sam graf dziękować będą!
Gdy zaś wieczorem, setnicy zajrzeli do izby rotmistrza, nikogo już tam nie zastali.
Pan Andrzej bowiem o zachodzie słońca, zabrawszy ze sobą Jurka, wachmistrza Drzazgę i grafa Jerzego Seczeni wymknął się z obozu, prowadząc ze sobą sześć rączych bachmatów luzem. Gnał szybko, biegnąc szlakiem, który na Szombat prowadził, i dalej, — ku Dunajowi, przecinającemu ziemię węgierską.


Rozdział XII.
W gospodzie „Pod bykiem“.

Drogą, przysypaną śniegiem, pomiędzy Lasö a Szigetem, sunęło czterech jeźdźców.
Ostatni, barczysty i bryłowaty, prowadził za sobą sześć koni, parami powiązanych do mocnego rzemienia.
Snadź, długą i ciężką drogę przebyli jeźdźcy, bo mieli twarze przybladłe, a oczy szeroko rozwarte i ognia pełne, jak to zwykle bywa, gdy człek bezsenne spędza noce. Bachmaty, zbryzgane błotem, o powichrzonych grzywach i ogonach, szły ciężkim kłusem, prychając ze znużenia.
Jeźdźcy wjechali na szczyt pagórka, przez który przechodziła droga, i tu stanęli.
Jadący na czele rozrosły młodzian, oczy ręką przysłonił, bo przeciwko słońca patrzył, i długo bacznie się przyglądał okolicy.