Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Westchnął i, udzieliwszy rycerzowi błogosławieństwa pasterskiego, pożegnał go, do swojej izby odchodząc, gdyż służka przybycie cyrulika oznajmił.
Pan Andrzej, pozostawszy sam, głowił się nad nowiną, posłyszaną od księdza biskupa.
Szeptał sam do siebie i rękami rozwodził, jakgdyby do kogoś mówił, pytając lub odpowiadając.
Wreszcie w dłonie klasnął i krzyknął:
— Drzazga, bywaj.
Barczysta, krzywonoga, pałąkowata postać pachołka wyrosła migiem na progu. Stanął i milczał.
— Nic nie słyszałeś, chłopie? — zaczął rozmowę pan Andrzej.
— Pfy! — odmruknął pachołek, podnosząc ramiona.
— Król, słysz, przemyśliwa nad tem, aby lisowczyków z kraju wyżenąć, jako wroga — wypalił rotmistrz, ostrym wzrokiem patrząc na Michałka. — Co rzekniesz na to?
Pachołek podniósł bary rozrosłe i mruknął:
— Hm...
— Otóż i ja tak powiadam — ucieszył się pan Andrzej, snadź, rozumiejący swego ciurę. — Król chce, a my nie.
— Pfy! — wyrzucił z szerokiej piersi Michałko.
— W sedno, chłopie, utrafiłeś, w samo sedno! Masz głowę na karku... Ruchać nas nie wolno, bo warkniemy i kłami kłapniemy, niczem wilki!
— Pfy! — powtórzył pachołek.
— Aha! Myśli mamy kropka w kropkę jednakie. Suponuję, i księdzu biskupowi to zaśpiewałem do słuchu, że póki szabla w garści, wara od nas, mościwi psubraty!