Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdzieś koło Żytomierza, w karczmie na postoju, spotkali lisowczycy biskupa, Michała Kuśnickiego, druha książąt Zbaraskich. Dostojnik kościoła jechał do Warszawy na sejm, lecz chociaż miał wygodną, obszerną kolasę, rozchorzał się był od trudów podróży i na długi wypoczynek w karczmie stanął, cyrulika do siebie przywoławszy.
Śniadając razem w izbie biesiadnej, odezwał się biskup do młodego rycerza:
— Barw i szarży waćpana rozpoznać nie mogę, acz przyglądam się oddawna patienter i rycerza rozpoznawam.
— Proszę waszej dostojności, księże biskupie, należę do chorągwi lekkiej jazdy własnego autoramentu ś. p. hetmana naszego pana Aleksandra Lisowskiego, który, świeć Panie nad jego duszą, śmiercią swoją nagłą pod Starodubem osierocił wojsko. Słyniemy z pstrości i różnorodności przyodziewku, a barwy mamy ino na chorągwiach. Poznasz nas łacno, gdy w rynsztunku stoimy. Sajdak, kołczan, rusznica, szabla i młotek przy siodle — toć broń nasza, ktemu koń lekki, unośny i fantazja kawalerska na obliczu i w postawie.
Wypowiedział pan Andrzej te słowa chełpliwie i wąsa podkręcił wyżej.
Mirabile dictu, ile na was skarg i invidias spadło od czasu do Rzeczypospolitej powrotu! — zawołał ksiądz biskup Kuśnicki.
— Pewnikiem babskie gadanie — odmruknął rycerz głosem niepewnym i w oczy biskupowi nie patrzył.
Bene!... bene! — zaczął znowu dostojny kapłan. — Zapytam waszmość pana, jakżeż się to stało, że nie przy wojsku przebywasz, ino tu — na Wołyniu?