Strona:F. A. Ossendowski - Zagończyk.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to dobra i pod żebro zmacać! Tak też i ml się widzi, Michałko! Odwagą nie lza, a konceptem lza! No, to już ja im taki koncept spreparowałem, że się udławią! To i owo dawno chodziło mi po głowie... ale dziś, po nocy, to już wszystko profundissime sobie ułożyłem, niby do torby, co to przy łęku kulbaki wisi! Ani za dużo, ani za mało, ino tyle, co trza! Miarkujesz?
Pachołek oczy w twarz rotmistrza wbił i syknął przenikliwie:
— Pff — fy!
— Aha! W głowie masz nie siano, chłopcze! — ucieszył się pan Andrzej. — Skocz-no rychło po setników, niech biegiem przybywają do mnie. Powiedz, że na naradę wołam!
Michałko Drzazga pobiegł, przewalając się na krzywych nogach i rozrzucając drobne kamienie i piarg. Rzekłbyś, ciężka szkapa flamandzka bieży, takiego tupetu i kurzawy narobił barczysty ciura rotmistrzowy.
Po chwili dokoła siedzącego na kamieniu pana Andrzeja wprost na ziemi ulokowali się setnicy, a więc panowie: Biernacki, Chomiczewski, Kruszewski, Piotrowski, Pomian-Skarżyński, brakowało tylko bitnego Walewskiego, ale ten ze swoimi ludźmi z tuków i rusznic gwarzył w wąwozie z piechurami Rakoczego, bowiem tego bitewnego rozhoworu rotmistrz ani na chwilę przerywać nie pozwalał.
— Waszmościowie! — zaczął pan Andrzej. — Wyrozumiałem, że przez ten wąwóz szarak nie przechynie, przeto i my nie przejdziemy nijak...
Setnicy podnieśli głowy i wpatrywali się w ogorzałe, spokojne oblicze komendanta. On zaś ciągnął dalej, opadającą mu na czoło czuprynę odgarniając: