Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Olek, który dawno już nie łapał ryb na „porządnej“ rzece, skorzystawszy, że wozy z drzewem szły na Bobryk, zabrał cały swój sprzęt rybacki i wyruszył z Poleszukami.
Jurek wybierał się z leśniczym do lasu, a Stach, wziąwszy karabinek i naboje, postanowił zapolować na jastrzębie, gdyż pani Wanda skarżyła się, że porywają jej kurczęta.
Marynia, jak zawsze, pozostawała z panią Garzycką, którą serdecznie polubiła.
Poleszucy dowieźli Olka do miasteczka Pohost Zahorodzki, gdzie chłopak z listem Garzyckiego stawił się w biurze leśniczego — pana Wacława Żabskiego.
— Świetnie się składa! — zawołał leśniczy, odczytawszy list kolegi. — Wybieram się właśnie w sprawie służbowej na jezioro. Zabiorę pana ze sobą i oddam pod opiekę doświadczonego i inteligentnego rybaka, Romana Hancewicza, ale przedtem musi pan umyć się porządnie i trochę wypocząć. Jestem pewny, że szedł pan przez całą drogę, gdyż po naszych „traktach“, a do tego na wozie z drzewem, jazda nie należy do przyjemności!
— Największą część drogi jechałem, panie leśniczy, bo niedawno skaleczyłem sobie nogę, więc nie mogę jeszcze pozwalać sobie na długie marsze. Nie jestem zmęczony! Nocleg mieliśmy wygodny na świeżem sianie! — opowiadał mu Olek.
Żabski zmusił jednak chłopca do pójścia pod prysznic, napoił go herbatą i dopiero wtedy wsiedli do „karafaszki“ — małego wózka, zaprzężonego w jednego konika.
— Mój kolega pisze do mnie, żebym pokazał panu wszystko, co tu jest ciekawego — mówił leśniczy, — wobec tego jutro pojedziemy sobie w inną stronę; musi pan zobaczyć, jak gospodarują i dają sobie radę nasi osadnicy wojskowi i cywilni. Warto to widzieć, bo to dodaje otuchy i budzi jak najlepsze nadzieje!