Strona:F. A. Ossendowski - W polskiej dżungli.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechali dość dobrą drogą wiejską, biegnącą nad południowym brzegiem jeziora Pohost, aż wreszcie Olek zobaczył duży budan i kilka mniejszych kureni. W cieniu olch stała ziemianka, okryta grubą warstwą trzcin.
— Jest to przedsiębiorstwo starego Romana, — objaśnił leśniczy, — w tej ziemiance ma wzorowo urządzoną lodownię. Niedawno jeszcze rybacy nie wiedzieli, jak i gdzie mają sprzedać ryby, aż przybył tu Hancewicz, zjednoczył wszystkich, wybudował lodownię, zaprowadził dobre sieci i prawidłowy połów. Teraz rybacy nie szukają już kupców, bo ci przyjeżdżają sami i zabierają im ryby. Dzielny stary i mądry!
Z budanu, posłyszawszy szczęk podków, wyszedł siwobrody, rozrosły chłop w białej koszuli, przepasanej wąską, czerwoną „kromką“[1]. Poznał Żabskiego i skinął w jego stronę ręką.
— Ach, to pan leśniczy! — zawołał, wychodząc na drogę. — Słyszę, że ktoś jedzie i — dziwię się, bo kupcy już dziś byli i odjechali. Jak zdrowie? Co słychać?
— Wszystko, chwała Bogu, dobrze, panie Hancewicz! — odpowiedział leśniczy, potrząsając rękę staremu. — Przywiozłem wam gościa, młodego, ale sławnego rybaka.... sportowego, rzecz prosta, a nie przemysłowca, jak wy... Pan Aleksander Malewicz, jak pisze do mnie Wiadotupicki leśniczy, na Czerwiszczu nabił na ość suma, co pociągnął 105 kilo!
— A jakżeż! — zawołał rybak. — Słyszeliśmy tu o tym sumie... Piękna ryba... Bardzo się cieszę, że będę gościć u siebie pana... pana...
— Malewicza — poddał mu nazwisko Żabski. — Pan Aleksander chciałby spróbować szczęścia na Pohoście.

— Dlaczegożby nie? — uśmiechnął się Hancewicz. — Pokażę panu rybne „plosa“[2] i na łodzie zaproszę, aby

  1. Tasiemka, szeroka na 5 cm.
  2. Zatoki.