Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i bladą, jak kreda, twarz. Usiadła i, zwyczajem aresztantów, długo milczała, układając w głowie zdania i porządkując myśli. Wreszcie się odezwała:
— Po złożeniu zeznań puszczono mię do domu. Znajomy kupiec dał mi konia i wózek. Jadąc w połowie drogi pomiędzy Pogibi a osadą spotkałam pańskich ludzi. Jeden z nich uciekł do lasu, inni szli na moje spotkanie. Zapytałam o pana; powiedzieli mi, że pan już wyjechał. Ogarnęło mię jakieś złe przeczucie. Popędziłam konia i późno wieczorem dojechałam do domu...
Jęknęła i kurczowo zacisnęła ręce.
— Nie znalazłam już naszej zagrody... Była do szczętu spalona. Zrozumiałam, że Karandaszwili dokonał wyroku nad byłym katem, którym był mój mąż. Grzebiąc w zgliszczach, znalazłam zwłoki męża. Przekonałam się, że miał przerżnięte gardło i zmiażdżoną głowę. Synka nigdzie nie znalazłam. Wtedy zaczęłam go szukać, w okolicy i ujrzałam wreszcie w krzakach przy płocie. Leżał martwy z główką, rozwaloną siekierą. Widocznie uciekł, a mściciele, obawiając się świadka, dogonili go i zamordowali. Cały nasz dobytek spalony, nawet psy nie zdążyły uciec... Co mam teraz zrobić?
— Zaskarżcie podejrzywane przez was osoby. Liczcie na mnie, powiem o swoich spostrzeżeniach co do tych ludzi. Wstawię się za wami do generał-gubernatora.
Kobieta, taka zrezygnowana i twarda w opowiadaniu swoich przeżyć i uczuć, długo siedziała w milczeniu.
Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, spytałem:
— Więc kiedyż rozpoczniecie sprawę?