Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan spochmurniał i oznajmił mi głosem stanowczym:
— Mamy tu dla siebie ścisłe przepisy co do zachowania się względem aresztantów i nie możemy od nich odstępować! Zresztą, nie zna pan tych ludzi: są to zwierzęta, o czem się pan wkrótce przekona.
Moja interwencja w sprawie Łysakowa miała jak najgorsze dla mnie skutki. Władze tak pokierowały sprawą, że w Pogibi wcale nie mogłem znaleźć ludzi do dalszej swej wyprawy. Musiałem posyłać gońca do Due, do głównego zarządu więziennego, skąd przyszedł już wyraźny rozkaz na imię kapitana. Zeszło mi na tem około tygodnia, a w tym czasie zapoznałem się z typami mieszkańców tej najbardziej na północ wysuniętej osady na Sachalinie. Ludność składała się z dawnych aresztantów, którzy już odbyli terminy wygnania lub zostali ułaskawieni przez manifesty carskie, oraz z przeróżnych elementów, przybyłych z kontynentu. Byli to przeważnie awanturnicy, o przeszłości bardzo barwnej a tajemniczej. Trudnią się oni poczęści rybołówstwem, dopływając małemi żaglowcami aż do wyspy Św. Jonasza na morzu Ochockiem, gdzie łapią ryby i polują na foki i wieloryby, poczęści zaś zajmują się kontrabandą, nielegalną fabrykacją spirytusu, handlem z tubylcami i przewożeniem zbiegów z Sachalinu na kontynent. Spotkałem tu: Rosjan, Ormian, Gruzinów, Tatarów, Greków i Turków. Ta banda międzynarodowa, jak narośl ohydna, lub pasożyt wstrętny, istniała na ciele nieszczęśliwych mieszkańców przeklętej wyspy mąk, łez i okrucieństwa.
Piątego dnia mego pobytu w Pogibi wpadła do mnie żona Łysakowa. Miała jeszcze szerzej i bardziej rozpaczliwie otwarte oczy, tragiczniej zaciśnięte usta