Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W jednym kącie uczynił się ruch. Tłum, depcąc się nawzajem po nogach, szybko rozstępował się przed młodym, wysokim i barczystym chłopem, który, drżąc cały, szedł naprzód do ołtarza, powtarzając jedno tylko słowo:
— Ja!... ja!... ja!...
Raptem stało się coś niespodziewanego. Chłop błysnął szerokim nożem myśliwskim i padł z przerżniętem gardłem, charcząc i rzężąc głośno. Krew szeroką strugą polała się na podłogę i wsiąkała w szczeliny.
Mnich stanął przy konającym i krzyknął wysokim, przeraźliwym głosem:
— Padajcie na twarz! Na twarz!... On kroczy, Wielki, Miłosierny Bóg, który krew przyjął za grzechy świata!
Wszyscy padli na ziemię, a w tejże chwili oślepił mię błysk olśniewający; straszliwy huk i łoskot wstrząsnął całą ziemią; zdawało się, podrzucił do góry „skit“; z pułapu posypała się ziemia i kurz, i z brzękiem żałosnym rozprysła się w kawałki mała, mętna szyba...
Oczywiście, mnich umiejętnie korzystał z rozpętania żywiołów w celach swej mrocznej propagandy samobójstwa dla zbawienia reszty ludzkości z otchłani grzechu. Lecz tłum tego nie rozumiał i leżał na ziemi, drżąc na całem ciele, bojąc się ujrzeć oblicze Boga i jeszcze raz usłyszeć Jego groźny głos. Ludzie leżeli, wtuliwszy głowy w ramiona i zasłoniwszy twarz rękami, i nie słyszeli, że rzężenie samobójcy już ucichło i że ciało jego już się nie miotało i nie drgało, sztywne i nieruchome...