Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych oczach; lecz jednocześnie czułem, że lęk zakrada mi się do serca, a mózg przestaje pracować logicznie i chłodno.
Spojrzałem na kobietę. Wciąż klęczała, lecz twarz podniosła ku obliczu Chrystusa, a w jej szeroko rozwartych oczach, pełnych łez, nadziei i męki oczekiwania, była taka wiara, że zaczęło mi się zdawać, iż jestem w zaraniu chrześcijaństwa, w jakiejś ukrytej katakumbie Rzymu za czasów Nerona lub Kaliguli, pośród tych, których nazajutrz szarpać będą na arenie cyrku dzikie zwierzęta i dzicy a okrutni niewolnicy afrykańscy. Tok mych myśli przerwał nagle mnich. Zerwał się na równe nogi, wydał się jakimś olbrzymem; rozpaczliwie wymachiwał rękami, padał na ziemię i znów się zrywał, odbiegał i powracał. Wreszcie chrapliwym głosem jął wołać:
— Odchodzisz?... Na pastwę grzechu i zbrodni porzucasz stado Twoje?... Nie odchodź! Wielki, Miłosierny! przyjmij ofiarę błagalną!...
Padł raz jeszcze na ziemię, podniósł się, krzyknął przeraźliwie i wbiegł do kaplicy, wołając głosem zdyszanym, stłumionym, lecz pełnym nakazu i woli:
— Ludzie boży, odchodzi od nas Twórca i Król! Znowu zbrodnie, grzechy i ohyda panować będą na ziemi!... Krwią swoją błagajcie Go o przyjście! Krwią!... Śpieszcie się! — śpieszcie!...
Głos mnicha przenikał do głębi duszy, wołał, zabijał wolę, rozkazywał, przeszedł wreszcie w syczący szept:
— Śpieszcie się!... śpieszcie!...
Jęki, łkania i ciężkie westchnienia napełniały niską, duszną izbę.