Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdę spojrzeć na konia! — rzekłem, wychodząc.
Szybko wybiegłem z podwórka i z poza rogu domu wyjrzałem. Zobaczyłem porządnie ubranego mężczyznę, który, zapatrzony w okno, nie zwracał uwagi co się wkoło niego dzieje.
Teraz już wiedziałem na pewno, że się dzieje coś bardzo poważnego na tem bezludziu.
Powróciłem do izby i udałem się na spoczynek. Długo słyszałem, jak w tej samej izbie, za przegródką płakała i modliła się smętna kobieta o tragicznej twarzy; zasnąłem wśród szeptu jej gorących, namiętnych modłów do Boga, który zsyła ukojenie i chęć do życia.
Obudziwszy się rano, napiłem się mleka i, wziąwszy strzelbę, pod pozorem polowania wyszedłem z chaty. Ukryłem się za wsią, w krzakach, na stoku gór i śledziłem. Widziałem, jak gromadka chłopów i kobiet, pobożnie żegnając się, wyszła z domów i skierowała się boczną ścieżką do lasu. Wkrótce po nich wyszła nieznajoma i udała się tą samą drogą. Przeczekawszy, aż wszyscy przeszli, ruszyłem ich śladem. Miałem już za sobą około trzech kilometrów drogi, gdy nagle usłyszałem trzask w krzakach i odgłos kroków. Podniosłem strzelbę:
— Niech pan nie strzela! — rozległ się dźwięczny, inteligentny głos i z krzaków wyszedł człowiek, ten sam, który w nocy podpatrywał pod oknem. Poznałem go po ubraniu i małej bródce, dobrze utrzymanej.
Patrzyłem na niego pytająco. Zrozumiał i z rozpaczliwym ruchem ręki szepnął:
— Nie mogę nic mówić, nie mogę, nie śmiem... ale wiem, że stanie się wielkie nieszczęście!...