Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie miałem czasu przepraszać, bo musiałem łapać „swego“ przeciwnika, który schował się pod stół; pomyślałem jednak, że pierwszy cios, który obalił mię, jak uderzeniem piorunu, zadał mi też ktoś ze „swoich“, czy Bogaczew, czy Sokołow, bo tylko tacy mocarze mogli bić równie potężnie.
Po kilku minutach związani złoczyńcy, eskortowani przez nas, ze smutnie spuszczonemi głowami wlekli się w stronę łodzi. Sokołów niósł worek z banknotami i z maszyną drukarską, policmajster zaś, z rewolwerem w ręku, przyśpieszał pochód. Ja byłem w arjergardzie, trzymając się za podbite oko i rozcierając sobie szyję, która bardzo mię bolała. Byłem ciekaw widzieć to oblicze, które zjawi się w zwierciadle, gdy się do niego dorwę, ale przewidywałem, że będzie ono pożałowania godne. Lecz przewidywania moje były dalekie od rzeczywistości, która przeszła najbujniejszą fantazję.
Sokołow uwolnił wystraszonego chłopa i odkneblował mu usta, później kolejno związał jeńców, zamieniwszy ich w półgąski i poukładał na dnie łodzi. Odbiliśmy od brzegu i popłynęli ku wsi. Chłop wiosłował sumiennie, z przerażeniem spoglądając na atletyczną postać Sokołowa. Łódź szybko posuwała się naprzód.
Byliśmy na środku rzeki, gdy nagle jeden z jeńców, jak wąż wyprężył się i podrzucił do góry. Uderzył sprężystem swem ciałem o krawędź łodzi, która omal nie przewróciła się, silnie zaczerpnąwszy wody. Zdążyłem tylko zauważyć, że wpadł z pluskiem do rzeki; prąd porwał, a ciemność pochłonęła śmiałego zbiega. Policjanci dali w jego stronę kilka strzałów. Gdy byliśmy już wpobliżu wsi, zdaleka do-