Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawałem sobie sprawy, że tylko traf szczęśliwy wyratuje mię od niebezpiecznego wypadku, w razie gdyby cienka warstwa darniny, pokrywającej otchłań, nagle się przerwała pod mojemi stopami. Co będę robił wtedy w tej ciemności? na kogo wołał? skąd spodziewał się pomocy?
Lecz wkrótce przypomniałem sobie zdanie jednego ze swych znajomych: „Poco przed śmiercią zamawiać nabożeństwo żałobne?“ — podwoiłem więc tylko ostrożność, starałem się stąpać jak najlżej, nie wykonywać niepotrzebnych ruchów i dotrzeć jak najkrótszą drogą do skraju trzęsawiska, które było otoczone krzakami wikliny. Po pewnym czasie zauważyłem ciemną ścianę zarośli i, zapadłszy się jeszcze raz dość głęboko w błoto, wyszedłem wreszcie na twardy grunt.
Trochę wypocząwszy, potem długo jeszcze brnąłem do obozu, omijając jeziora, przechodząc przez strumyki, plącząc się pośród kęp, ukrytych w wysokiej trawie, i przedzierając się przez trzciny. Wreszcie znalazłem się wśród myśliwych, mocno zaniepokojonych moją nieobecnością.
Przebrałem się przy ognisku, wysuszyłem i, jedząc wyborną zupę, słuchałem nieskończonych opowiadań o różnych przygodach.
Niebawem zauważyłem, że jednego z myśliwych niema pośród nas. Był to Niemiec, buchalter kolei usuryjskiej, niejaki Marcin Luter.
Okazało się, że poszedł na moje spotkanie, obawiając się, że, nie znając miejscowości, zbłądzę lub utonę. Chociaż Luter nie powracał, nikt się o niego nie trwożył.
— Luter zna tu każdą kępę, każdą kałużę, ten nie zbłądzi! — mówili myśliwi.