Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nasze obozowisko i że moi towarzysze wrzucali do ognia siano, dając mi sygnały. Wkrótce zaczęły mię dolatywać salwy. To był także sygnał. Siedząc w zasadzce, wypocząłem, więc, zarzuciwszy strzelbę na ramię, z lekką torbą i z wypróżnionemi pasami ładunkowemi ruszyłem w drogę. Należało przejść równinę z trzęsawiskiem, ukrytem pod trawą. Miejsca, przez które szedłem, nie mogłem odnaleźć i zmuszony byłem iść naprzełaj.
Ogarnęło mię przykre poczucie grożącego niebezpieczeństwa, gdy znowu zaczęła się uginać pode mną ziemia. Trwoga rosła. W ciemności nic nie widziałem przed sobą; stąpałem ostrożnie, wymacując stopą ziemię za każdym krokiem. Zdjąłem strzelbę, aby móc oprzeć się na niej w razie zapadnięcia się w trzęsawisko. Posuwałem się bardzo wolno. „Wierny“ też najwyraźniej stracił na humorze i szedł obok mnie z podwiniętym ogonem.
Wkrótce ujrzałem przed sobą powierzchnię wody. Ziemia stała się miększa i parę razy zapadały mi w nią nogi do kolan. Zacząłem obchodzić tą kałużę, czy małe jeziorko, ale ziemia nie stawała się twardsza, gdyż nawet pies, jęknąwszy z przerażenia, zapadł się w błoto.
Coraz ostrożniej szedłem naprzód i naraz drgnąłem. Jakieś czarne, bezkształtne widma majaczyły na prawo ode mnie i poruszały się w różne strony. Wkrótce zorjentowałem się, że są to rosnące na błocie krzaki, które poruszają się i kołyszą na uginającej się pode mną ziemi. Pod tą ziemią czaiła się otchłań, napełniona cuchnącą wodą i lepkiem błotem, z resztkami gnijących roślin, tworzących torfowisko.