Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy wychodziłem już, więc nie miałem czasu zapytać o przyczynę dziwnego przydomku „Pijany tygrys“.
Razem z Kungutowem odbyłem kilka wypraw na bażanty, a później na dziki, tę plagę pól kukurydzowych.
Na miedzach w polach pszenicznych i bobowych, wśród zarośli „gaolanu“, czyli prosa chińskiego, pomiędzy krzakami bobów „soya“, na brzegach strumyków, zarośniętych wikliną i wysoką trawą, wszędzie spotykałem całe stada bażantów. Mój pies myśliwski, bardzo rasowy „setter-gordon“ już przed obiadem był zwykle tak znużony i zdenerwowany podniecającem polowaniem, że po obiedzie leżał i nie chciał się ruszać, jęcząc i liżąc swe łapy pocięte przez ostrą trawę. Lecz gdy się podniósł i, kulejąc, wyszedł za mną, już w pierwszych krzakach zapominał o swych cierpieniach, budził w nim bowiem zapał myśliwski mocny zapach bażantów, który jego czujny nos wietrzył zdaleka.
Zdarzało się tak, że pies stawał przed zwietrzonym ptakiem w nieruchomej przepięknej pozie, wprawiającej w zachwyt myśliwego, a tu nagle i z prawej i z lewej strony z łopotem skrzydeł i z przeraźliwym krzykiem podrywały się inne bażanty. Zdumiony wyżeł kładł się prawie na ziemi i, bojąc się odwrócić łeb, tylko mrużył rozumne oczy i marszczył czoło, zawzięcie wciągając drgającemi chrapami przepojone zapachem ptaków powietrze. Nieraz w pełnym biegu, zataczając pierwsze koło wywiadowcze, pies nagle zamierał na miejscu w niezwykłej pozycji i stał, czekając, aż się zbliżę. Gdy zaś podchodziłem, odwracał powoli łeb, głośno, nerwowo węsząc, i od czasu do czasu