Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i jak umiałem. Dopiero koło siódmej usłyszałem zdaleka szczęk podków i głosy ludzkie. Z lasu po kilku minutach wynurzyło się kilku jeźdźców. Gdy się zbliżyli, poznałem czapki i mundury policyjne.
— Nie ruszać się z miejsca, bo będziemy strzelać! — zawołał jadący na czele i podniósł karabin.
Nic nie rozumiałem. Napad policjantów na podróżującego badacza? To nawet w Rosji rzadko się zdarza.
— Dobrze, nie ruszę się! — odpowiedziałem.
Podjechali i zażądali okazania dokumentów. Ponieważ wszystkie moje papiery były w porządku, opatrzone podpisami samego gubernatora, więc odrazu policja zmieniła ton i zeszła z koni.
Gdy już siedzieli koło ogniska, dowódca oddziału z widocznem zakłopotaniem zapytał:
— Bardzo przepraszam, ale w jaki sposób pan się spiknął z „Jednookim“?
— Z kim? — spytałem.
— Z bandytą... z najniebezpieczniejszym bandytą, „Jednookim“.
— Skoro się tak nazywa, powinien mieć jedno oko, ja zaś takiego człowieka nie znam! — odrzekłem głosem stanowczym.
— Pan się zapiera? — spytał zdziwiony policjant.
— Nie zapieram się, ale twierdzę, że z moich ludzi, którzy pojechali na poszukiwanie koni, żaden nie jest jednooki!
Policjant wzruszył ramionami i zwracając się do swych towarzyszy, zawołał:
— Przyprowadźcie no tu i pokażcie temu panu „Jednookiego“!
Po chwili przede mną stał mój starszy przewod-