Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obawiałem się powiedzieć prawdę, gdyż sądziłem, że młoda kozaczka nie wytrzyma i wybuchnie, budząc burzę w sercu męża.
Lecz kobiety nigdzie nie spostrzegłem. Zajrzałem do sąsiedniej izby — niema nikogo!
— Kogo pan szuka? Żony? — spytał mię ponurym głosem stary. — Niema jej... Wyszła przed wieczorem i jeszcze nie wróciła...
— To i lepiej! — odpowiedziałem — Nie będzie rozpaczała, bo muszę wam powiedzieć, że syn wasz umarł...
Stary żadnym odruchem nie zdradził swych uczuć, podniósł na mnie błyszczące oczy i mruknął:
— Już nie będzie rozpaczała ta przeklęta kobieta. Zatruła życie mnie i jemu! Ale teraz już nie przyniesie nikomu nieszczęścia... Koniec!
— Co się z nią stało? — spytałem, czując, jak chłód zakrada mi się do serca. — Co się stało?
Kozak długo milczał, a potem, ściskając oburącz głowę, wyszeptał:
— Utopiła się!...
Nazajutrz długo posuwaliśmy się brzegami wijącej się rzeki, wypływającej z jeziora, które lśniło w blasku księżyca, jak płynne srebro. A w tej srebrzystej toni znalazła ukojenie młoda kobieta o smutnej twarzy, ta co przysięgła i przysięgę złamała. Jadąc brzegiem, mimowoli wpatrywałem się w szybko mknący prąd i pytałem w myśli, czy nie mignie mi gdzieś na mieliźnie lub w sitowiu przybrzeżnem czarna suknia topielicy i jej blada twarz, napiętnowana bólem... Lecz rzeka mknęła dalej i ukrywała tajemnicę w swoich wirach i w pianie, wyrzucając ją wysoko w powietrze, gdy nurt uderzał ze wściekłością o kamienie i o zwalone pnie starych, spróchniałych dębów.