Strona:F. A. Ossendowski - W ludzkiej i leśnej kniei.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiem, które tak upoetyzował chory kozak, roiło się od kaczek. Używałem, nie szczędząc prochu i śrutu.
Stanąłem w chacie starosty, przeto swego towarzysza podróży nie widziałem, mieszkał on na drugim końcu wsi, rozciągniętej prawie na trzy kilometry. Zresztą przez cały dzień włóczyłem się ze strzelbą nad brzegami jeziora, licznych strumyków i małych rzeczek, wypływających z niego.
Pewnego razu powracałem do domu już po zachodzie słońca. Byłem zmęczony, ponieważ cały dzień polowałem, zabrawszy z domu chleb, trochę suszonego mięsa i tabliczkę czekolady. Usiadłem więc na kamieniu w krzakach, na brzegu strumyka i postanowiłem trochę wypocząć, bo do wsi miałem jeszcze co najmniej godzinę drogi.
Przesiedziawszy z pół godziny, już miałem ruszyć dalej, gdy nagłe doszły mię odgłosy kroków i rozmowa ludzi, idących drugim brzegiem strumyka. Usiadłem znowu. Usłyszałem smutny głos kobiecy, drżący ukrywanem łkaniem i przerywany od czasu do czasu wzburzonym barytonem męskim.
Mówiący zbliżyli się i, idąc ścieżką, prowadzącą do jeziora, przechodzili blisko mej mimowolnej kryjówki.
Kobieta mówiła cichym, beznadziejnie smutnym głosem:
— Ja nie śmiałam się sprzeciwić... Macocha kazała iść zamąż — poszłam, żeby nie być ciężarem w domu. Bieda u nas przecie, nędza!...
— Ale przysięgłaś mi, że będziesz czekała na mnie! — wybuchnął mężczyzna i głośno zakaszlał. — Przysięgłaś?
— Przysięgłam... — odezwała się, jak echo, kobieta.