Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozważał Muto. — Do czego mógł strzelać po nocy? Niezawodnie daje znak, może, woła na pomoc?... Jeżeli tak, to powinien zapalić jakie suche drzewo, bo tak czynią łowcy, zbłąkani w puszczy...
Stękając i jęcząc, wszedł na wysoki pagórek i rozglądał się po okolicy, tonącej w mroku.
Nie pomylił się w swych przypuszczeniach.
Daleko za rzeką buchnął nagle słup ognia — i rozsypał się kaskadą iskier.
— Jakiś człowiek zapalił posusz jodłową... — rozmyślił się chłopak, a w duszy jego już dojrzewało postanowienie, aby natychmiast biec z pomocą nieznanemu, zbłąkanemu na tundrze człowiekowi. Musiał jednak doczekać się świtu. Z pierwszym brzaskiem z trudem podniósł Rana i, wsiadłszy mu na grzbiet, ruszył na poszukiwanie.
Wou biegł przed nim i węszył.
Przeciąwszy zamarzniętą rzekę, wyjechali na równinę. Liczne ślady wilków krzyżowały się w różnych kierunkach. Jadąc powoli, natrafili na prawie doszczętnie zjedzone resztki renifera, o kilometr dalej leżał drugi, któremu wilki wyżarły i rozwłóczyły po śniegu wnętrzności.
Muto zaczynał domyślać się już, co tu zaszło i szukał śladów płozów.
Długo nie mógł ich znaleźć, a gdy ujrzał wreszcie, spostrzegł, że Wou podniósł głowę i, zlekka porykując, szybkim i pewnym truchtem pobiegł w stronę pobliskiego lasu.
Muto zobaczył wkrótce duże sanie — „barże“, ciągnione zwykle przez parę reniferów a w nich zemdlonego człowieka.