Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo miejscowość stawała się górzysta, okryta głębokim śniegiem.
Pomagając reniferowi w wyciąganiu sanek, Muto nadwerężył sobie chorą i bardzo słabą jeszcze nogę.
Bolała go straszliwie. Chłopak jęczał, a chwilami nie mógł się wstrzymać od przeraźliwych krzyków cierpienia. Ponownie powróciła gorączka, a dreszcze wstrząsały znużonem i zbolałem ciałem chłopca.
Ran, pokaleczywszy sobie racice, ledwie szedł, pozostawiając na śniegu szkarłatny ślad.
Tak wlekli się powoli, coraz słabsi i smutniejsi.
Patrząc na Wou, idącego z opuszczonym ogonem, Muto coraz częściej zadawał sobie ponure pytanie:
— Czy zobaczymy naszą chałupę nad jeziorem?
Na to pytanie odpowiadał tylko świst i zawodzenie mroźnego wiatru, zgrzyt śniegu i chrapliwe westchnienia Rana.
Zatrzymawszy się pewnego wieczora na nocleg i piekąc na patyku upolowanego w dzień zająca, Muto z trwogą w sercu spostrzegł, że stary renifer nie tknął paszy i położył się na śniegu. Leżał nieruchomo, ciężko oddychając; zwisająca dolna warga trzęsła mu się żałośnie.
— Źle! — pomyślał chłopak. — Nie dojdzie mój Ran do „pogostu“...
Nie chciał myśleć o tem, co się z nim samym stanie, gdy padnie poczciwe zwierzę, dobiegające kresu swego życia...
Ze smutnego, bliskiego już rozpaczy nastroju wyrwały go odgłosy trzech, następujących jeden po drugim strzałów. Biegły zdaleka.
— Strzela ktoś z amerykańskiego karabina —