Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Muto spojrzał na niebo i — odrazu wszystko zrozumiał.
Różnobarwne, świetlne smugi, obłoki i mgliste płachty drgały na niebie; z poza nich wytryskiwały płomienne słupy, podnosiły się płonące krzyże i koła.
Chłopak, uspokojony nagle, uśmiechnął się. Znał to zjawisko. Laplandczycy nazywają je „społochami“; w Europie nadano mu nazwę — „zorzy polarnej“.
Potoki tego drgającego i zwodniczego światła spływały na ziemię, wrywały się do gąszczu leśnego, zapalały na śniegu miljardy różnokolorowych iskierek i ogników, a w niepewnej, ruchomej poświacie wszystko wydawało się odmiennem, dziwnem, jakgdyby roztapiając się w falistej powodzi zimnego ognia, pełnego drażniącej tajemnicy.
Muto, zmrużywszy oczy i przykrywając je dłonią, szukał na niebie gwiazdozbioru Wielkiego Wozu i Gwiazdy Polarnej. Z trudem rozejrzał ich blade połyski poprzez mgławicę z drżących i falujących promieni. Zmiarkował, że dopiero niedawno minęła północ. Nad puszczą więc zalegała jeszcze noc głęboka.
Skierował się już do szałasu, lecz zatrzymał się, marszcząc czoło.
— Wielki Duch posłał mi tę „noc ognistą“ — mruknął do siebie i dodał. — Pójdę na poszukiwanie niedźwiedzia!
Zaczął szybko się przygotowywać do polowania. Wiedział, że porywa się na rzecz niezmiernie poważną i niebezpieczną. Przypomniał sobie, że ojciec przestrzegał go przed strzałem do niedźwiedzia. Uważ-