Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko pozostaje tam w porządku, i zabierając potrzebne mu dla łowów zapasy.
Zima tego roku, wogóle nie bardzo surowa na półwyspie Kolskim, gdyż do brzegów jego dociera odnoga ciepłego prądu morskiego, wypadła niezwykle łagodna.
Starzy myśliwi tak ciepłej zimy nie pamiętali, kręcąc głowami na widok mokrego śniegu, padającego dużemi płatami.
Muto bez obawy spędzał większą część czasu w puszczy, nocując w skleconych naprędce schroniskach lub nawet wprost pod nisko zwisającemi nad śniegiem i okrytemi puszystą sadzią łapami świerków. Powodziło mu się niebywale.
Pod pułapem szałasu jego wisiał duży pęk drogich skór. Były tam kuny, wydry, łasice i gronostaje, schwytane w potrzaski, kilka białych lisów, bo, zachęcony pierwszem, przygodnem polowaniem, parę już razy zapuszczał się na równinę, okalającą jezioro Wyr.
Tylko skór łosi nie przyniósł do swego stałego obozowiska.
Ciężkie były i schły bardzo powoli. Obyczajem łowieckim zawiesił je na gałęziach, wysoko nad ziemią, siekierą zrobiwszy na pniu duży zacios. Jak knieja szeroka jest i rozległa, nikt nie tknąłby zdobyczy innego łowca. Takie bowiem istnieje uświęcone od niepamiętnych czasów, niepisane prawo puszczy.
Muto był spokojny o swoją zdobycz.
Upolował już tyle zwierzyny, że zabezpieczało to dostatnie życie rodziny jego do przyszłej zimy, gdy sam lub razem z ojcem wyruszy na nową wyprawę.