Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kto wie, czy nie będzie nawet królem tegorocznym wśród łowców?
Dlaczegóż-nie, jeżeli przyniesie do domu najobfitszą i najdroższą zdobycz?!
Coraz pyszniejsze i bardziej chełpliwe myśli ogarniały uszczęśliwionego chłopaka, lecz nagle się opamiętał, coś sobie przypomniawszy.
Zerwał się na równe nogi i, wpatrzony w połyskującą gwiazdę polarną, jął szeptać:
— Dziękuję ci, Wielki Duchu, żeś dał mi zdobycz, oko moje celnem uczynił, a rękę — pewną i twardą!
Usiadł znowu i śledził ruch niebieskich i czerwonych wężyków, biegających wśród płonących kawałków drzewa. Jak żywe, ślizgały się chyżo, ulatywały w powietrze i syczały wesoło.
Z głębi lasu odezwał się nagle puhacz, zwiastun nocy.
Muto wyciągnął się i, dorzuciwszy świeżej kory na węgle, wyciągnął się na śniegu.
Psy, wzdychając z objedzenia i stękając, bo odbiły sobie łapy, przysunęły się bliżej do ogniska.
Drzemały, lecz co chwila poruszały czujnemi uszami i ze świstem wciągały nieruchome, mroźne powietrze.
Rozlegające się tam i ówdzie głosy nie trwożyły jednak szpiców.
Znały tę zwykłą nocną mowę puszczy. Nie zagrażała ona śpiącemu chłopakowi, pełnemu zaufania do swych kosmatych, wiernych przyjaciół i obrońców.