Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chyłego dachu z żerdzi i gałęzi. Tkwił on jednym końcem w śniegu, drugim opierał się o dwie cienkie podpórki. Taki szałas miał tylko jedną ścianę — od tyłu; boki i front jego pozostawały odkryte. W takiem schronisku można jednak wytrzymać najsurowsze mrozy, dość tylko rozpalić przed niem ognisko. Cieplne promienie, odbijając się od pochyłej ściany, padają na siedzącego przy niej człowieka, ogrzewając go doskonale.
Do zmierzchu pozostawało jeszcze parę godzin, gdy Muto posłyszał ujadanie psów.
Rozległo się niedaleko, lecz wychodziło jakgdyby z jakiejś niziny.
Chłopak zrozumiał to odrazu, bo echo odbijało się od wierzchołków drzew.
Schwyciwszy karabin i nałożywszy narty, pobiegł natychmiast, wymijając kłody i sterczące pnie burzołomu.
Biegnąc śladem szpiców i łosia, w kilku miejscach ujrzał krwawe plamy, a pod rozłożystym świerkiem mocno udeptany śnieg.
— Zasłabł i kładł się tu... — domyślił się Muto, wpatrzony w ziemię.
Tak biegnąc, dotarł do kotliny, gdzie po raz pierwszy widział stado łosi. Z gąszczu trzcin dochodziło szczekanie Nao i basowe warczenie Wou. Przedarł się przez sieć zarośli i kępy, okryte buremi wrzosami i badylami wełnianki, a po chwili wydał okrzyk triumfu.
Na śniegu, grzęznąc w nim ogromnym, rogatym łbem, leżał martwy już byk. Psy kręciły się koło