Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich, lecz już biali im nie imponują. Parowy pług, potężny wybuch dynamitu, błyskawicznie szybki samochód, pływające miasto-okręt, olbrzymi stalowy ptak-aeroplan — bardzo dobrze! lecz murzyn patrzy na to spokojnem okiem i mówi, podnosząc ramiona:
„C’est la manière des Blancs!“
Ta „manière“ jest dobra dla białych, lecz dla czarnych jest niczem. Czarni tubylcy są umierającymi ludźmi… Wrogi klimat Afryki, nielitościwe słońce, setki nieznanych nam drobnoustrojów, pożerających krew, wnętrzności i kości murzynów, trujące owady i gady, drapieżne zwierzęta, hufce złych i dobrych duchów, czarownicy — wszystko to od stuleci już znużyło czarnego człowieka.
On żyje dniem dzisiejszym, nie chce nawet myśleć o jutrze, bo ono przyniesie ze sobą nowe, być może jeszcze straszliwsze męki i udręki; czarny człowiek chce spokoju i wytchnienia, chociażby to miał być spokój śmierci, wytchnienie niebytu.
Czarni ludzie są ludźmi nocy i smutku, oni nigdy nie mieli słońca za swego boga, — bo jego zabójcze promienie niosą smutek przedśmiertny i tylko noc daje wytchnienie i trochę radości, nieco ponurej, zmysłowej i żywiołowej.
Z pogardą więc patrzą murzyni na nieustającą, kipiącą pracę białych ludzi, czepiających się życia, i z niechęcią, wyłącznie pod przymusem przybyszów zaczynają sami pracować nad polepszeniem swego własnego bytu — bytu, który jest dla nich męczeństwem.
Podług mnie murzyni źle się czują na kontynencie