Strona:F. A. Ossendowski - Wśród czarnych.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko rogi pokrywały mu wierzchołek czaszki i zaginały się w stronę potężnego karku. Szedł dość szybko od krzaku do krzaku, zrywając młode liście i wściekle bijąc się ogonem po bokach, odganiając tnące go bąki i muchy.
Nie więcej nad 60 metrów oddzielało mnie od bawołu.
Strzał pewny, lecz… za mną szedł operator, a on miał zawsze pierwszeństwo, bo więcej cenię dobre zdjęcie kinematograficznego aparatu, niż strzał z mego ekspresu.
Konan wyśliznął się już na sawannę i, kryjąc się za drzewami, prowadzi za sobą operatora, a za nim sunę ja gotowy do strzału.
Wydać się może, że to wieki upływają, gdy operator ustawia nasz „Cynex“, regulując objektyw i diafragmę, podnosi wizjery i zaczyna ze straszliwym trzaskiem kręcić korbką aparatu.
Bawół odszedł już na 60 metrów i nagle podniósł wspaniały, rogaty łeb, węsząc.
— Strzelaj! Strzelaj! — szepce Konan.
Strzał pada prawie natychmiast. Widzę, jak bawół padł na kolana i zachwiał się, lecz po chwili podniósł się i, najeżywszy sierść na grzbiecie i pionowo podniósłszy ogon, zaczyna uchodzić w stronę lasu, czerniejącego na przeciwległym końcu sawanny. Ścigają go jeszcze dwie kule… lecz on wciąż biegnie, robiąc gwałtowne zygzaki po stepie. Za nim leci, jak drapieżny ptak, bystronogi Konan i ręką woła mnie za sobą.
Biegnę… lecz nie jestem murzynem, ważę 93 kilogramów, w Warszawie nigdy nie biegam, trawa wysoka,