Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A bądź spokojny, stary Atocha zrobi z ciebie nowego Blasco Ibaneza.
Enriko, sfotografowany w dziesięciu pozach, ledwie zdążył do domu na kolację. Był znużony niezwykłemi przeżyciami tego dnia; wnet po posiłku rzucił się na łóżko i usnął w ubraniu.
Obudził się dobrze po północy i, usiadłszy przy biurku, zamyślił się nad ubiegłemi wypadkami.
Uświadomił sobie, że powinien był czuć szaloną radość. Nosił ją w sobie przez cały dzień, lecz w tej oto chwili jakiś niepokój, męczące przeczucie zakradło mu się do duszy, aż mrokiem ogarnęło ją i zagasiło resztki światła, które opromieniało go od rana.
Zrzucił ubranie i znów się położył.
Śniły mu się dziwne rzeczy, bezładnie mknące obrazy.
Nieznajoma blondynka czytała mu nagłos grube dzieło Mendozy, a łysy Jeronimo Atocha śmiał się i piskliwym falsetem wykrzykiwał: „Senorito Lizo! Grunt to postawić nogę na karku!“ Ryczał i skakał w błazeńskich podrygach Joze Faruba. Potem z brzękiem ostróg i pałasza gonił go olbrzymi generał w kapeluszu z pióropuszem i wołał, jak na mustrze: „Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia! „Świt czy zmierzch?“ Baczność!“
Ten okrzyk obudził mulata.
Usiadł na łóżku i przetarł oczy.
Słońce stało już wysoko i zaglądało do pokoju, bo Enriko zapomniał opuścić żaluzji.
Jakiś śpiewak uliczny darł się na dworze.


ROZDZIAŁ VII.

W dalekiej kolonji hiszpańskiej, otoczonej morzem czarnych szczepów, życie płynęło zwykłym trybem. Nieliczni biali ludzie cierpieli niewymownie od wilgotnego, skwarnego oddechu niegościnnej ziemi afry-