Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po kolacji ojciec-prefekt skinął na niego.
Weszli do kancelarji. „Biały Brat“ miał twarz surową i smutną.
— Enriko! — rzekł urywanym głosem. — Wyrządziłeś mi wielką krzywdę... Zawiodłeś zaufanie pana gubernatora, który tak bardzo był dobrym dla ciebie!
Mulat drgnął.
— Widziano ciebie i... senoritę Lizę... dziś w parku. Nie możesz już więcej przychodzić do pałacu... Odpłyniesz w niedzielę! Masz tu pokwitować odbiór pieniędzy, biletu i... podpisać zobowiązanie, o którem don Miguel już ci wspominał.
Enriko w milczeniu spełnił rozkaz prefekta.
— Dobranoc! — rzekł zimnym tonem brat Roberto.
— Gdybym nie podpisał zobowiązania, czy zostałbym posłany do Madrytu? — spytał młodzieniec.
— Nie... — odpowiedział mnich.
— Musiałbym pozostać w kolonji, pracować na poczcie, w więzieniu lub w policji? — zadał mulat nowe pytanie.
— Tak...
— A więc — gwałt? — szepnął groźnie. — Muszę podpisać albo być skazanym na nędzne istnienie drobnego urzędnika hiszpańskiego?
Prefekt milczał, przymknąwszy oczy.
— W ten sposób moglibyście nawet zmusić mnie do podpisania wyroku śmierci na samego siebie... Gwałt nie nakłada żadnych zobowiązań!
— Jesteś szalony! — jęknął mnich.
— A wy?! — zawołał Enriko. — Pytam ciebie, sługo Chrystusa miłującego, czy biali ludzie postępują, jak chrześcijanie?... Odpowiedz, położywszy rękę na sercu!
Prefekt bezradnie opuścił głowę i ukrył dłonie w rękawach habitu.