Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! — padła krótka odpowiedź.
— Dziękuję! — szepnął Enriko. — Słucham pana teraz!
Don Miguel Floridablanca długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Coś go ściskało za gardło, a ostry wstyd zmuszał do spuszczania oczu pod badawczem spojrzeniem mulata. Wreszcie zaczął mówić:
— Zrozum, że bywają ciężkie, przykre przepisy prawne, lecz cóż robić?... Prawo jest prawem. „Dura lex — sed lex“! Będziesz musiał, Enriko, podpisać papier, stwierdzający, że nigdy nie zechcesz dochodzić uznania siebie za prawego syna hrabiego de l’Alkudia i że zrzekasz się wszelkiej spuścizny po nim.
Młody Kastellar milczał. Po chwili rzekł spokojnie i stanowczo:
— Zgadzam się!
Don Miguel wyciągnął do niego ręce.
— Dziękuję! — rzekł, potrząsając drobną, silną dłoń mulata. — Jesteś rozumnym i szlachetnym człowiekiem. Sam pojmujesz, że pochodzenie twoje, mieszana krew, kolorowa rasa, do której należysz, zamykają przed tobą niektóre drogi... Smutne to, lecz cóż robić? Takie prawo... takie są pojęcia, wpajane w nasze społeczeństwo!
Mulat podniósł znowu głowę i rzekł, wymawiając dobitnie każde słowo:
— Ja otworzę te drogi przed sobą!
— Bardzobym się cieszył, mój drogi chłopcze! — mruknął generał.
— Otworzę, albo...
Nie dokończył, bo do gabinetu wpadła Liza.
— Na Madonnę! — zawołała. — Znudziło mi się czekać na korcie! O czem rozprawiacie tak strasznie długo?
— Oznajmiłem Enrikowi przyjemną nowinę — odparł don Miguel.