Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niebo, zupełnie czarne i jakgdyby miękkie, zaczynało rozjaśniać się nad dżunglą. Wypływał księżyc — ogromny, czerwony, niby krwią nabrzmiały.
W krzakach rozległ się szelest. Enriko jął nadsłuchiwać, lecz nic już nie zdradzało obecności żywej istoty. Widocznie duża, chyża „fuettada“[1] prześmignęła wpobliżu, a może zając, zawieruszony w haszczach, wyszedł na żer.
Enriko przypomniał sobie, że niegdyś siedział również samotny na werandzie szkoły. Było to wtedy, gdy odprowadziła go Liza, mała, wiotka dziewczynka z kruczemi warkoczami i kazała mu przypomnieć sobie dokładnie treść powieści „Carcel de amor“...
Taka sama cisza płynęła wokół; tak samo śpiewał „gammoro“, machały raz po raz skrzydłami czaple, odlatując na nocleg, na dalekie bagnisko Elaro; woddali pojękiwały strwożone mewy... W naturze nic się nie zmieniło, tylko on stał się innym, o! — zupełnie innym, a jakim — tego sam nie potrafiłby określić słowami.
Kapitan uśmiechnął się gorzko i wstał.
— Pst... pst... — usłyszał nagle cichy syk.
Podszedł do drucianej zagrody i wpatrzył się w mrok. Mignęła mu myśl, że ktoś, ukryty za ścianą gęstych „dumów“ i mangowców, może skoczyć ku niemu i dźgnąć nożem.
— Głupstwo! — pomyślał i niedbale machnął ręką.
Nadsłuchiwał długo. Posłyszał wreszcie ostry, przejmujący szept. Szedł zdołu.

Oficer spojrzał na ziemię i zrozumiał, że jakiś człowiek podczołgał się do ogrodzenia i, wytknąwszy głowę z pogmatwanej sieci krzaków i traw, coś szepce do niego.

  1. Jaszczurka — agama.