Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Don Floridablanca spotykałem w stolicy — powiedział kapitan. — Ale, mój Boże, jak się to wszystko zmieniło!
Ze smutkiem pokiwał głową i, westchnąwszy, dodał:
— Nie poznałbym swej ojczyzny!
— To pan się tu urodził? — spytał gubernator.
— Tak, ekscelencjo! Jestem mulatem z tej kolonji — odpowiedział Enriko.
Generał z podziwem przyglądał się oficerowi. Po chwili mruknął.
— Szlify oficera sztabu generalnego?...
— Tak jest! Ukończyłem z odznaczeniem akademję wojskową w Toledo, ekscelencjo! Ale! Przywiozłem ze sobą ważne papiery i instrukcje.
To mówiąc, wyjął z teki plikę dokumentów i położył ją przed zdumionym i zaniepokojonym gubernatorem.
Późnym wieczorem odprowadzono przybyłego lotnika na plac koszarowy, gdzie przygotowano dla niego dwa pokoje w domku, stojącym nauboczu, przy wysokiem ogrodzeniu z drutu kolczastego. Tuż za nim szumiała dżungla, znacznie już przetrzebiona, lecz walcząca zawzięcie z człowiekiem. Nie dawała się! Pod ciosami siekiery padało coraz więcej drzew, lecz z ich pokaleczonych pni, od korzeni wypierały młode pędy i tworzyły gąszcz niedostępny.
Kapitan nie mógł zasnąć. Wyszedł i usiadł przed domem.
W końcu placu chrzęścił piasek pod nogami wartownika, cykały nietoperze i dzwoniły cykady; przeleciał z szelestem skrzydeł klucz małych, białych czapelek; „gammoro“ odśpiewał już swoją piosenkę; od morskiego brzegu dobiegły jękliwe krzyki mew...