Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyła jakąś tam drobną, człowieczą prawdę. Cha-cha! Franciszkanin, brat Pablo, drażniący mnich, zwraca swoją czarną, zoraną przez ospę twarz i mruczy do mulata:
— Zapytaj Zbawiciela, czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu...
A potem powiedział mu to samo Joze Faruba, bezczelnie szczerząc kły i wykrzywiając przytem czarny, lśniący pysk!
Brat Pablo... Joze Faruba... Mnich i żołnierz... Brat Pablo... Joze Faruba...
— Czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu?...
Kapitan powiedział to tak głośno, że drgnął. Ze zdumieniem spojrzał na ciążący mu w ręku rewolwer i obejrzał się.
W ciemnym kącie za szafą zamajaczył jakiś cień.
Przyjrzał mu się bacznie, mrużąc oczy.
— Ach, to — Joze, potomek królów, zuchwały żołdak... — zamruczał, potrząsając głową. — Co to? Skinął ku mnie ręką, idzie i ogląda się, wołając za sobą. Teraz błysnął zębami i szepnął: „Synu Beliry, chodź do dżungli, za Elaro!... Cha-cha-cha!“
Enriko przetarł oczy i znowu jął się oglądać dokoła.
W izbie nie było nikogo. Z cichym zgrzytem odliczał sekundy budzik przy łóżku. Spokój ogarniał kapitana i jakieś niewyraźne, kojące znużenie.
Wrzucił rewolwer do szuflady i zamknął ją na klucz.
Otworzył szafę i, wyjąwszy butelkę „mansanilli“, nalał sobie szklankę.
Wypił i całą piersią wciągał powietrze, prężąc się i podnosząc ramiona.
Basta! Taki mój los! — rzekł głośno i westchnął z ulgą, jak przechodzień śmiertelnie znużony, który dobiegł już kresu dalekiej wędrówki.