Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panienka podniosła i natychmiast opuściła ramiona, jakgdyby uczuła dreszcz.
Westchnęła i, udając, że wysysa pomarańczę, rzekła przyciszonym głosem, chociaż stali nauboczu.
— A „Świt czy zmierzch?“ Przecież powinnam była odezwać się na tę piękną, tak rzewną powieść? Nie uczyniłam tego...
— Nie uczyniła tego pani... — jak echo, powtórzył mulat, a ciemny cień przemknął mu przez twarz i zaczaił się w oczach. Liza dostrzegła to i szepnęła:
— A widzi pan? Wspomnienie o tem sprawiło panu przykrość.
Enriko odpędził napływające, przepełnione goryczą przeżycia, uśmiechnął się i odparł:
— Jaka pani dobra, senorito! Niech pani siebie nie oskarża! Czyż można było odpowiadać na taki niedojrzały, zwarjowany utwór romantycznego młodzika?! Wstydzę się teraz popełnionego grzechu literackiego! Doprawdy! Po pierwszej próbie marzyłem o wyjściu na „drogę bogów“, „na szlak wzlotów i porywów, upadków i cierpień“ — szczęściem, zrozumiałem zawczasu, że nie mam już nikogo, ktoby podziwiał moje wzloty i płakał nad moim upadkiem... Złamałem pióro niedoszłego pisarza... cha-cha-cha!... Niedawno wyszperałem na dnie biurka rękopis innej, zaczętej przed laty powieści i... kazałem go spalić... cha, cha, cha!
— Spalić?! — zawołała Liza. — To straszne....
— Dlaczego? Jestem pilotem... przeżywam prawdziwe wzloty i najprawdziwsze, karkołomne upadki... To mi wystarczy aż do ostatniego upadku...
— Myśli pana są smutne i czarne... — zauważyła.
— Czarniejsze od mojej skóry? — zapytał ze śmiechem.