Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zbliżał się dzień wyjścia w świat drugiego zeszytu „Rondy“.
Koniec jego powieści...
Dzień ten nastąpił wreszcie.
Dyrektor uczelni, przeczytawszy drugą połowę „Świtu czy zmierzchu“, skinął na Enriko i, przechadzając się z nim po korytarzu szkolnym, mówił:
— Mój drogi Kastellar! Jestem zdumiony! Utwór pana zasługuje na najwyższą pochwałę z literackiego punktu widzenia. Nie może być o tem dwóch zdań! Co się tyczy ideologji powieści, wzbudza ona pewne zastrzeżenia. Bohater pana, człowiek o krwi mieszanej, dąży do uznania go przez społeczeństwo białych ludzi, jako całkowicie równouprawnionego. Są to mrzonki, powiedziałbym, niezdrowe i niebezpieczne...
— Dlaczego, panie dyrektorze? — spytał Enriko, zaciskając szczęki.
— Równouprawnionymi są wszyscy inteligentni mulaci, a nawet murzyni...
— Przypuśćmy, że tak jest... — mruknął student.
— Żądanie natomiast, aby biała rasa przyjęła kolorowego człowieka do swej rodziny, jako całkowicie uspołecznionego, wydaje mi się niebezpieczną chimerą. Nikt nie potrafi, naprzykład, wzbudzić w białej kobiecie pragnienia wydania na świat ciemnoskórego dziecka! Nikt nie ośmieli się doradzać arystokracie hiszpańskiemu, aby połączył się węzłami pokrewieństwa z czarnym tubylcem Bantu lub Malinké... — mówił wzburzony dyrektor.
— Dlaczegóż zatem przedstawiciele hiszpańskiej arystokracji chętnie płodzą dzieci z kobietami tychże Bantu i Malinké? — spytał Enriko.
— Mój drogi chłopcze! — zawołał dyrektor. — Są to zjawiska wyłącznie fizjologiczne!