Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeden szczegół zwrócił uwagę Enriko. Przez lewą pierś, nęcącą, jak fantastyczny owoc, ciągnął się cienki złoty łańcuszek z okrągłym, zielonym kamieniem, przeciętym czarną, wężowatą żyłką i przełamującym w sobie niewidzialny promień słońca...
— Nefryt... — mignęła mulatowi myśl i mimowoli zwrócił wzrok na Inezę.
Uśmiechnęła się z odcieniem nieukrywanej dumy.
— Mój portret, roboty Alfonsa Pereiry... Portret — niezupełny, bo... bez twarzy — powiedziała cicho i roześmiała się.
— Domyśliłem się... — szepnął, a nagły skurcz zacisnął mu wargi.
Rozdymając cienkie nozdrza, nie mógł oderwać oczu od białego, gorącego ciała, pełnego prężnych, zmysłowych drgań.
Ineza de Mena śledziła uważnie zmienną, wyrazistą twarz mulata.
Wiedziała, w jakim celu poznała się z pięknym młodzieńcem o matowej, ciemnej skórze, jakgdyby palonej wewnętrznym ogniem; rozumiała każdy błysk i ledwie uchwytne mgły, snujące się w czarnych oczach jego. Nastąpiła chwila, nadająca się do wykonania planu. Ineza już podniosła się z kanapki, aby podejść do zachwyconego gościa, otoczyć go ramionami i, szepnąwszy jej tylko znane, szaleńcze słowa, popchnąć go ku drzwiom, ukrytym za grubą portjerą, tłumiącą wszelkie odgłosy.
Pochyliwszy się, zajrzała w oczy mulata. Zdumiała się. Nieprzenikniona mgła zadumy zasnuła mu czarne źrenice, na twarzy jego błąkał się i coraz bardziej ją ogarniał wyraz zachwytu.
Ineza de Mena bez obłudnej skromności mogła się uważać za wielką artystkę; posiadała bowiem nadzwy-