Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O, mam czas na dodatkowe lekcje języków i na pracę w bibljotekach, gdzie czytuję różne dzieła, obszerniejsze od naszych podręczników szkolnych!
— Jakżeż wy to robicie? — zdziwił się profesor.
— Doba ma 24 godziny, panie profesorze — uśmiechnął się Kastellar. — Co do mnie nie jestem zwolennikiem socjalistycznej formuły potrójnej ósemki. Szkoła zabiera mi jedną z nich zaledwie, drugiej używam na pracę, trzeciej — dla siebie osobiście.
— Na piękne senority, jak zawodowy „matador de amor“ — mruknął przysłuchujący się tej rozmowie, mały, we wszystko wścibiający nos Lope Huertas.
Enriko posłyszał uwagę kolegi i, zerknąwszy w jego stronę, dorzucił skwapliwie:
— Osiem godzin snu — wystarcza mi najzupełniej, panie profesorze!
— Wtedy, jeżeli sypiam w domu, co teraz nie zawsze się zdarza. Tak przynajmniej twierdzi zgorszona donna Marja Meadez — czcigodna wdowa starego belfra, który po sobie pozostawił więcej „pał“, niż niepocieszona połowica łez wylała po nim... — dusząc się ze śmiechu, dogadywał Huertas, mrugając do mulata łobuzerskiem okiem.
Enriko Kastellar stawał się zagadkową osobistością. Otaczała go nieprzenikniona tajemnica. Nikt nawet nie podejrzewał, jaki ważny okres życia przeżywał ciemnoskóry student.
Przedewszystkiem zniknął gdzieś bez śladu ciągle trapiący go niepokój.
Liza jakgdyby odeszła na drugi plan. Jej biała sylwetka, z rączkami, rozpaczliwym ruchem wyciągniętemi przed siebie, biegnąca z cichym chrzęstem żwiru i znikająca w cieniu parku pałacowego, była zasnuta jakąś mgłą.