Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ku, ale zwykłej przyzwoitości o kobietach, i stawał się coraz wstrętniejszym. Na twarzy jego pojawił się ohydny, pożądliwy uśmiech — maska o zwierzęcym wyrazie, tępym, lubieżnym i drapieżnym. Waginowi przyszły na pamięć jakieś bardzo starożytne opisy napadów tatarskich na miasto Riazań, które z niewyjaśnionej bliżej przyczyny przez długi okres stale nawiedzane było przez czambuły chanów Złotej Hordy.
Drewniane miasto płonie. Nad niem kołysze się i pełga, to wzbierając, to przygasając, łuna. Trzask i łomot walących się domów, syk i świst płomieni, dzikie, radosne wycie skośnookich i barczystych Mongołów i inne jeszcze wycie — również dzikie, lecz jękliwe, pełne rozpaczy wycie w popłochu uciekającego tłumu, rzężenie konających, zawodzenie i skowyt psów, łopot skrzydeł przerażonego, lecącego w ogień ptactwa, ryk krów i kwilenie koni, daremnie szukających wyjścia z płonących budynków. Na rynku, oświetlonym czerwoną poświatą pożaru, zdobywcy wywlekają z cerkwi ukryte w przybytku Bożym młode kobiety. Próżno bronią się i wołają o pomoc! Jeźdźcy stepowi, owinąwszy ich włosy dokoła dłoni, ciągną je tam, gdzie zaczaił się mrok. Wydając chrapliwe okrzyki, nasycają swe żądze białemi ciałami, bezwładnemi z rozpaczy i bólu, a potem, z głośnym śmiechem nożami zadają cios śmiertelny chwilowym, sponiewieranym kochankom.
Wagin, chcąc się zemścić na bezczelnym Chińczyku, spytał go nagle:
— Zna pan w Paryżu Monnę Lizę?
Jań zmarszczył czoło i, wstawiając monokl do oka, odpowiedział niedbale: