Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do Pacyfiku. Obojętny i dumny ocean nie wiedział, że niesie ona ze sobą wodę z niedostępnych, przez bóstwa zamieszkałych wierchów Tybetu i żółte piachy przez Boga wyklętej Gobi.
Wagin, naprędce obiegłszy miasto i rzuciwszy okiem na okolice, rozpoczął narady z rządem. Jak było już przewidziane, nikt nie chciał podpisać żadnej umowy. Przebiegli ministrowie i generałowie udawali nawet zdziwienie i przysięgali, że nic nie słyszeli o kompradorze — dostawcy broni. Dopiero ukazanie poufnych listów rozwiązało im języki. Rząd obawiał się narazić Japończykom i bolszewickim dyplomatom, szpiegującym każdy krok urzędników i wszystko, co się działo w kraju.
Rozmowy z chińskimi dygnitarzami i oficerami sztabowymi wikłały się ciągle i przeciągały. Nikt nie chciał wziąć na siebie inicjatywy i odpowiedzialności. Każdy zasłaniał się kim innym, ten znów, jak twierdził, nie miał upoważnienia do decyzji. I tak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień Waginowi zdawało się, że musi w końcu dotrzeć do prezydenta. Dotarł wreszcie po długich staraniach i... nic z tego nie wynikło. Sprawa, leniwie tocząca się aż do samego szczytu drabiny hierarchicznej, wlokła się z taką samą zabójczą powolnością aż na najniższe szczeble biurokracji. Owszem — zapewniano go z steoretypowo uprzejmym uśmiechem — władze chętnie przyjmą broń i amunicję. Potrzebują jej, jak ziemia deszczu. Przedewszystkiem należy uzbroić ludność miejską i wieśniaków w Hupeh, bo podobno wszystko już tam przygotowano do wytępienia komunistów... wszystko za wyjątkiem... broni. Jednak dostawa ma się odbywać na ryzyko czcigodnego Ti-Fong-Taja.