Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż mam robić? — szeptem zapytał zgnębiony zupełnie Miczurin.
— Trudno mi być waszym doradcą, szczególnie potem, jak myśleliście, że Ludmiła tęskni za mną! Też dowcipny domysł! Powiem wam tylko, cobym ja zrobił i tak zresztą zawsze robiłem. Siedziałbym w swoim pokoju i pokazywałbym się im wtedy tylko, gdy same zechcą tego... Dusze samotne nie lubią tłoku i hałasu.
— Jakiż tłok? Jakiż bałaś? Tylko ja... — usprawiedliwiał się Miczurin.
— Tylko wy?! — zaśmiał się Wagin. — Tego starczy, bo przecież, gdzie wy jesteście, bracie, to już cały tłum z tłokiem i hałasem...
Lejtenant nic nie odpowiedział. Pochyliwszy głowę, ciężko wzdychał raz po raz. Spostrzegłszy, że Wagin nie zamierza o nic pytać, nieśmiałym, urywanym głosem począł mówić:
— Dla mnie całe życie zawarło się w Ludmile... całe... bez reszty... Wszystko, co przeżyłem do spotkania z nią... było to nieprawdziwe... jakieś sztuczne... jakgdyby cienie, ślizgające się po ścianie... Teraz są, a za chwilę już ich nie będzie... i nigdy już nie powrócą... Żyłem bezmyślnie... i wtedy, gdy nosiłem mundur... i wtedy, gdy rozbijałem łby chińskie w „Gospodzie“... i urządzałem bandyckie wyprawy... Żyły moje nogi, ręce, żołądek... a dusza na ten czas gdzieś odleciała... Teraz wszystko inaczej... Stałem się człowiekiem... rozumiem do czego mam dążyć... pragnę szczęścia i zdobędę je, albo...
Przygotowywał się do wypowiedzenia ostatnich słów, lecz Wagin przerwał mu:
— Źle z wami! Zbyt to tragicznie bierzecie.