Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miczurin, nie patrząc mu w oczy, odpowiedział cichym głosem:
— Wiecie, że kocham pannę Ludmiłę... Staram się przyzwyczaić ją do tej myśli i do oświadczenia się o jej rękę... Zdaje mi się jednak, że ona coś innego ma na myśli... i to przeraża mnie...
Wagin podniósł brwi i uważnie już słuchał, nie przerywając przyjacielowi.
— Będę szczery... choć trudno mi to wypowiedzieć... narazie myślałem, że ona tęskni za wami, że... zainteresowała się wami...
— Cóż znowu?! — wzruszając ramionami, mruknął z niechęcią Wagin.
— Właśnie... teraz to i ja tak myślę... Ale pierwsze dnie... Były to ciężkie dnie!... Ludmiła w nocy płakała, a, wiecie, tak żałośnie, jak małe dziecko... Słyszałem to każdej nocy przez ścianę!... Teraz... już nie płacze, zato często chodzi do cerkwi, na cmentarz i na jakieś zebrania religijne...
— Rzeczywiście nie bardzo sprzyjająca atmosfera do wyznań miłosnych!... — wtrącił Sergjusz i nagle przełapał siebie na tem, że ucieszył się, posłyszawszy o nastroju Ludmiły. — Jakżeż to dalej będzie?
— Przesiaduję u nich wieczorami i staram się, jak umiem, rozerwać ją, rozweselić... — mówił smutnym głosem lejtenant.
— Wnioskuję już z waszej miny, że nie bardzo wam się to udaje — zauważył Wagin. — I nie dziwię się! Te panie, o ile je poznałem, lubią samotność i ciszę. Mają w sobie tyle treści, że nie potrzebują oni rozrywki, ani pociechy, ale zato też żadne nieszczęście nie zmoże ich...