Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cież jedno mgnienie oka. Mamy wszakże kroniki prawie z przed sześciu tysięcy lat! Mamy cywilizację, która płynie w nas razem z krwią...
Zaczął chichotać cieniutkim głosem i zacierać kościste ręce, okryte pomarszczoną skórą, podobną do starego, zbutwiałego pergaminu.
— Japonja przekonana jest, że w końcowym wyniku ona i uzbrojone Chiny wyprą z Azji wszystkich białych ludzi. Robota idzie — w Indjach, Sjamie, Afganistanie, Persji i w Syrji... Hasło rzucone, ludzie oczekują tylko sygnału... Czekają, aby wyrzucić białych przybyszów za morza... Nienawidzą ich, bo zarazili nas wszystkich strasznemi nałogami — chciwości, pogardy dla starych obyczajów i wiary, zatruli nas opjum i dążeniem do zadowolenia ciała. A cóż dała nam biała rasa dla ducha? Co? Pytam! Kapelusze filcowe, rewolucję, żółte trzewiki, samochody i telegraf? Tego mało za wszystko to, co daliśmy jej my!
Głos Nun-Kou stał się syczącym, jak dźwięk pary, wychodzącej ze szczelin kotła, co może lada chwila wybuchnąć.
Sergjusz ze zdumieniem słuchał starego, chudego, jak mumja, Chińczyka. Buchaltera wywołano do telefonu.
Wagin nie wszczynał już dalszej rozmowy, a nawet starannie jej unikał. Wpadł w ponury nastrój, czując, że los rzucił go w wir nowych zjawisk i wypadków, z natury swej nietylko obcych mu duchowo, ale, być może, wrogich nawet, jako człowiekowi rasy białej, wyznawcy jej ideałów, filozofji i etyki, nie mających nic wspólnego z tem, przeciw czemu podnosić poczynała coraz potężniejszy głos Azja. Widziała ona tylko