Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już spokojny i tylko ozdabia go, gdzieś tam coś potrochu zmienia, porobi z czasem jakieś facjatki i przybudówki, rozbije ogródeczek, kwiatki posadzi i będzie się czuł jeszcze szczęśliwszym i jeszcze bardziej zadowolonym. Tymczasem — ja? Coś mnie nieustannie gnębi i nie pozwala radości i marzeniom zrzucić z siebie tej jakiejś twardej, lodowej skorupy. Jestem stale jakgdyby głodny, jakgdyby do pełni życia brakowało mi niezbędnej części organizmu... Życie miota mną, cięgnie gdzieś, czegoś żąda odemnie, a ja nie wiem, dlaczego muszę spełniać te żądania. Nie jestem pewien jutra, nie widzę siebie, jak Miczurin we własnym domku z ogródkiem. Dlaczego tak się dzieje, że jednych życie wyrzuca na brzeg, a drugich — unosi wciąż, pędzi dalej i dalej? Skąd to wypływa? Z życia czy z nas samych? Zdaje mi się, że sam najwięcej jestem winien. Gdybym nie znał języków i nie umiał pisać, nie trafiłbym do „Szun-Pao“; gdybym nie trafił tam, — Wali-chan, czy ktoś inny z jego przyjaciół nie przeczytałby moich artykułów i nie zwróciłby na mnie uwagi, a wtedy nie byłbym zaangażowany przez Ti-Fong-Taja, ach taki to nieskończony, zawiły łańcuch przyczyn i skutków i nie przewiduję nawet gdzie i jak się on skończy? Spokojnie czy też urwie się nagle, jak życie... tego szpiega, co to mnie przydybał niegdyś w Bouveret i... dał nura do Lemanu?
Wspomnienie to podniosło z dna jego duszy gorycz.
— Cóż to! — rozważał. — Może to działa jakieś tajemnicze prawo Karmy, czy może beznamiętna Nemezys nałożyła na mnie swoją dłoń? Czy nie jest to kara wymierzona mi przez nieznaną kosmiczną, nadprzyrodzoną sprawiedliwość za to, że, stając