Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

«Wytężmy siły — haj!
«Do gardła skoczmy wrogom — haj!
«Japońskich wymordujmy katów — ho!
«Za morza białych wypierajmy czartów — ho-ho!»
Ktoś rzucił ręczny granat do wnętrza sklepu. Jazgot, żółty dym, wrzaski, wycie, kłęby rozbitego tynku...
— Pali się! Pali!
Głosy dzikiej radości, czy obłędnego strachu. I... przerażająca chwila ciszy... Nagłej, jak piorun w pogodny, słoneczny poranek. A potem salwy jedna po drugiej, jeszcze i jeszcze...
— Żołnierze! Wojsko!
Wichura krzyków i jęków...
Wagin nie czekał dłużej. Już wiedział, co ma nastąpić.
Obejrzał się.
Brama była zamknięta. Trącił ją, z całej siły wparłszy się w nią ramionami. Grube podwoje poruszyły się zlekka. Brzękły rygle. Nie była to zapora nie do zdobycia. Począł krzyczeć i zachęcać stojących przed nim Chińczyków, znakami objaśniając, jak należy działać.
Kilkunastu ludzi, wsadziwszy ręce pod bramę, podważyło ją, inni walili w nią pięściami i pchali ze wszystkich sił. Nie wytrzymały wreszcie zawiasy i jedna połowa bramy, zerwawszy się z haków, utworzyła szeroką szczelinę.
Tłum wdzierał się w nią, niby woda przez pęknięte tarcice okrętu, aż obsunęła się zupełnie, otwierając przejście na podwórze. Chińczycy naoślep mknęli przed siebie.
Wagin ogarnął ramieniem Ludmiłę i trzymając