Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ska, wytknąć linję fortyfikacyjną, założyć lotniska i zakończyć plan obrony olbrzymiej wschodnio-azjatyckiej granicy.
Otrzymany przed chwilą rozkaz sztabu sprawił mu niezwykłą przykrość, — tem głębszą, że szedł wbrew jego przekonaniom i sympatjom. Jednak był samurajem z krwi i kości. Nie mógł pomyśleć nawet o tem, żeby złamać dyscyplinę i nie wykonać rozkazu władz. Ważyłby się na to w jedynym tylko wypadku, gdyby zapragnął tego mikado. Cesarz jednak milczał i aprobował tymczasem wszystkie posunięcia swego rządu, jakgdyby głuchy na odzywające się tam i sam żądania wojska i ostrzegawcze głosy niektórych posłów do parlamentu, niezależnych od wpływowych partyj kapitalistów i konserwatystów.
Teraz admirał miał dokonać aresztowania dzielnego pułkownika Kamo Jamato...
— Wszakże ród Jamato również samurajski, jak i Morikagge, a przecież pułkownik nie zawahał się przejść na stronę młodych oficerów?... — mignęła mu myśl.
— Niech lejtenant idzie do kancelarji i wpisze radjotelegram do księgi rozkazów! — mruknął do radjotelegrafisty, a, gdy oficer wyszedł, przypiął do boku pałasz marynarski i wcisnął czapkę na głowę.
Z ciężkiem westchnieniem opuścił swoją kajutę i schodkami zaczął wstępować na pokład. Szedł tak zamyślony i zgnębiony, że nie słyszał nawet gwizdków bosmańskich i nie zwrócił uwagi na salutujących go majtków wachtowych i oficera, stojącego na mostku kapitańskim.
— Na szczęście, mam rozkaz podtrzymania ataku