Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stały nieskończone wały fal o powichrzonych, siwych grzywach i, z pluskiem i łomotem przewalając się i załamując, mknęły ku dalekim brzegom. I tuż raptem, na miejscu, gdzie, zderzywszy się wściekle, rozprysły się, opadły i wsiąkły bez śladu dwa potworne bałwany, tworzy się nieraz w pienne arabeski zdobna, śladami wirów poznaczona płaszczyzna, gładka i cicha jak zwierciadło jeziorne... Na chwilę tylko, na chwilę! bo oto już podnosi się jej pierś i wzdyma, aż rozsadzi ją z głębiny powstały nowy bałwan, jeszcze wyższy, jeszcze wścieklejszy. I znowu inny obraz! Wicher podciął fale, zniósł ich białe czuby, przechylił i niby z krawędzi skał, szeroką strugą zlał do morza. Na ich miejscu pomarszczone miljonami fałd zalega już nieruchome niemal pole wodne, którego, zda się, nie tknął podmuch potężny, tylko bryza łagodna musnęła lekko... I to zmieni się w okamgnieniu, bo już — już spiętrzyły się, jak śnieżny łańcuch górski, pianą uwieńczone fale, wyjące, wściekłością ciężarne.
Tak właśnie zmieniały się uczucia, wrażenia i nastroje Wagina. Przychodził cichy, skupiony, pokorny, przynosząc bądź bukiecik irysów lub rododendronów, bądź koszyczek z owocami. Przyglądał się prawie surowym wzrokiem Ludmile i wreszcie oznajmiał żartobliwie, że od wczoraj utyła niebywale i nabrała takich kolorów, że mimowoli podejrzewa istnienie w pobliżu szpitala plantacji buraków. Ludmiła uśmiechała się wesoło, a Wagin, ujrzawszy biel jej zębów, śmiejące się oczy i tak dobrze mu znany lekki skurcz warg, wytężał całą wolę, aby nie paść do jej nóg, wołać błagającym głosem i krzyczeć w zapamiętaniu: