Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W każdym razie musiałem raz jeszcze widzieć pana i załatwić nasze porachunki.
— Porachunki? — chmurząc czoło, powtórzył Wagin.
— Yes! Indeed! — kiwnął głową Hastings, sięgając po pugilares i uważnie przyglądając się Sergjuszowi.
Wagin zatrzymał jego rękę i, nic nie mówiąc, popatrzył na niego z wyrzutem. Anglik zmieszał się nagle, a po chwili suchą, zimną twarz jego rozjaśnił prawie dziecinny, pogodny uśmiech.
— Tak... przepraszam! — szepnął, ogarniając Sergjusza ramieniem. — Ale to, co pan robi, w naszych czasach i w pańskich warunkach jest rzeczą tak niebywałą, jak... jak...
Nie mógł nawet znaleźć dostatecznie trafnego i ścisłego porównania.
— Niech się pan nie głowi nad tem, mr. Hastings! — wybuchnął szczerym śmiechem Sergjusz, obserwując zakłopotanie i zdumienie bankiera. — Jestem bardzo zadowolony, że udało mi się wyświadczyć przysługę półrodakowi po kądzieli!
Hastings zaczął trzeć sobie czoło i mówić bardziej do samego siebie niż do Wagina. Zdawało się, że rozumował na głos:
— Dowiedziałem się pewnych szczegółów o panu i wiem, jak niewesołe były koleje pańskiego życia tu w Szanchaju. Pracuje pan ciężko. Tu na tym podminowanym zawsze gruncie nigdy nic nie jest pewne... Miałbym czuć ciągłą zgryzotę i wyrzuty sumienia, że człowiek, który uratował moje życie, dał mi możność wrócić do rodziny i mego przedsiębiorstwa, w tej samej chwili, gdy ja będę zadowolony