Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Szkoda, szkoda, — szepnęła Marta, — jesteśmy stworzeni dla siebie — dwaj drapieżce!
— Przeraża mnie pani — wybuchnął serdecznym śmiechem Sergjusz. — Przez cały czas myślałem, że pani gwałtownie dąży do tego, by stać się ofiarą drapieżcy — i w tem był nawet pewien urok bezpośredniości i szczerego, żywiołowego temperamentu. A tu raptem dowiaduję się, że pani uważa się za — drapieżną! Czemże, ściśle mówiąc, jest pani — wilczycą, panterą? To — straszne i niebezpieczne kochanki!
— Orlica w połączeniu z tygrysicą — rzuciła z wyzywającym śmiechem.
— Potwór mitologiczny! — Bogowie, chrońcie mnie! — parsknął śmiechem i, ukłoniwszy się, poszedł do sieni.
Marta patrzyła w ślad za nim i, nagle zagryzłszy wargi, syknęła jakieś przekleństwo.
Tak ją podrażnił i wprowadził w zły humor, że szybko wbiegła na trzecie piętro, aby uprzedzić Lubicza, że nie pójdzie dziś do Wiery.
— Co się stało, uwielbiana moja? — spytał mecenas, wciągając ją do pokoju i zamykając drzwi na klucz. Począł okrywać pocałunkami jej twarz, szyję i piersi, wprawnemi ruchami rozpinając żakiecik i bluzkę.
— Co robisz, szalony? — broniła się. — Mama...
— Mama śpi po obiedzie — szeptał, pieszcząc jej obnażone ramię.
— Warjat... kochany... ty... ty... jedyny... najjedyńszy! — odpowiadała mu już nieprzytomnie, oplatając go ramionami i wpijając się w jego usta zimnemi wargami.