Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szeptał to głośno, wyraźnie. Ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się i poznał panią Somową w białym fartuchu i czepku. Uśmiechnął się do niej oczami i rękę jej przycisnął do ust. Po chwili znowu wpatrywał się w Ludmiłę i bezdźwięcznie poruszał wargami. Plen i sanitarjuszka podnieśli go i usadowili na stołku przy oknie. Nie sprzeciwiał się, nie odrywając wzroku od chorej i szepcąc coś, czego nikt już posłyszeć nie mógł. Mówił z duszy do duszy Ludmiły, mówił tak, jak nie potrafiłby powiedzieć, gdyby słuchała go, patrząc na niego; odsłaniał przed nią całą swoją duszę, mówił o tem, jak rosła w nim i wzmagała się miłość, aż stała się dla niego wszystkiem, czem i w imię czego pragnął żyć. Całą istotą swoją wyczuwał, że Ludmiła słyszy tę niemą mowę, że jego słowa bezszelestnie padają do jej duszy i że uczyni znak, potwierdzający zrozumienie ich mocy i wiarę w ich prawdę.
Ludmiła, nieruchoma i wyczerpana gorączką i słabością, leżała wyciągnięta i sztywna, ale na bladych ustach jej zabłąkał się nagle łagodny, szczęśliwy uśmiech i zgasł w okamgnieniu, jak zapalający się świetlny punkcik w kropli rosy. Po chwili usta jej drgnęły lekko i szepnęły cicho, jak stłumione westchnienie:
— Sergjusz Wagin...
Plen, schylony nad przyjacielem, mówił do niego stłumionym głosem.
— Zapewne temperatura się podniosła, bo zaczyna bredzić... W malignie nieraz wspomina was i woła...
Wagin nie słyszał objaśnień doktora. W uszach rozbrzmiewał mu szept Ludmiły: