Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

srebrny skrawek morza. Ruchliwa powierzchnia jego jarzyła się miljonami błysków. Jakaś czarna krypa o wysokim żaglu, niby ciemna zjawa, przesunęła się po świetlnej tafli i zniknęła za skałami.
Nędzny, ślepy i głuchy człowiek nigdy nie wie, jaki los spotyka ludzi przyjaznych mu i drogich. Nie przeczuwał więc Wagin, że w tej samej chwili przypadkowo spotkany przez niego, a związany z nim pokrewieństwem uczuć i trosk pułkownik Chaj-Czin przeżywał ciężkie i niebezpieczne chwile. Wezwany na front, gdzie rozwijać się poczynała walna bitwa, rozejrzał się w sytuacji i przekonał się, że była dlań wygodna. Natychmiast wydał rozkaz, aby wszystkie baterje otworzyły ogień huraganowy. Pod osłoną rwących się pocisków pchnął dwie kompanje do ataku, by przełamać linję przeciwnika. W pewnej chwili dopadł go ordynans i krzyknął:
— Zdrada! Nasi żołnierze zamierzają przejść na stronę Fenga! Obiecano im po trzy dolary na głowę i po pięć za każdy przyniesiony karabin! Strzelcy zabili już kilku oficerów i wybiegają z rowów!
Chaj-Czin nachmurzył czoło i ręce mu opadły. Spotkała go klęska, tak zwykła w niedyscyplinowanej, z różnych żywiołów zwerbowanej armji. Wiedział o często powtarzających się podobnych wypadkach, gdy żołnierze, a nawet niżsi oficerowie po kilka razy przechodzili do przeciwnika i powracali skuszeni większym żołdem lub nagrodą pieniężną. Rozumiał dobrze, że przyczyna tego tkwi we krwi i mózgu młodego, nie mającego tradycyj wojskowych żołnierza, który — niewojowniczy z usposobienia — nie lubi, a nawet pogardza armją i nie ma najmniejszego bodaj pojęcia o znaczeniu i celu toczącej się kam-